Thursday, July 30, 2009

człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać

wczoraj dostaliśmy zaproszenie na ślub w houston - 15 maja 2010. wszystko było by pięknie gdyby nie to, że równo tydzień wcześniej lecimy na ślub do polski. lecimy do poznania, ale ślub w szczecinie, żeby było ciekawiej. acha, na obydwu ślubach musimy (i chcemy rzecz jasna) być, bo ten w polsce to moja siostra, a ten w houston to najbliższy przyjaciel męża (był świadkiem na naszym ślubie). a jeszcze dwa tygodnie wcześniej odbywa się impreza w NYC z okazji 90 urodzin tej naszej fajnej babci, więc wychodzi na to, że też będzie trzeba się wybrać. także jakby ktoś nas szukał w kwietniu i maju 2010, to najłatwiej będzie nas znaleźć w przestrzeni powietrznej pomiędzy SJC-JFK-SJC-SFO-POZ-IAH-SJC (a po drodze zapewne FRA). bo człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać.

ze spraw bieżących to jutro jedziemy do yosemite na 3 dni. a w sobotę stuknie nam 9 lat razem. mąż narzeka, ża za dużo tych rocznic, w dodatku moje imieniny i że on się gubi. więc moja odpowiedź jest taka, że trzeba było pospieszyć się ze ślubem, a tak przez 7 lat konkubinatu człowiek musiał coś tam celebrować, to celebrowało się rocznicę poznania. i już tak zostało, więc teraz podwójne prezenty, podwójne kwiaty yay me... wygląda również na to, że w tą rocznicę rozpoczniemy nowy etap w naszym życiu, a mianowicie etap TWINKIES. pamiętacie jak dwa posty temu pisałam o takich fajnych convertible pants co se sprawiłam? no więc ON TEŻ. IDENTYCZNE (tyle, ze model męski). jakby ktoś nas widział na szlaku, proszę się powstrzymać od dzwonienia po fashion police...

Tuesday, July 28, 2009

... jak jeden dzień

wychodzi na to, ze równo miesiąc temu strzeliła mi pierwsza dycha na gruncie hamerykańskim. miałam piękny plan zrobić podsumowanie zysk i strat. i co. jak na razie się nie zmobilizowałam, wiec pewnie się już nie zmobilizuję. być może za późno na taki bilans, bo po 10 latach to się człowiek do wszystkiego przyzwyczai i nowe stanie się starym i trudno bilansować sprawy oczywiste. na dzień dzisiejszy tu jest mój dom, a właściwie moje serce, bo z domem to czytelnicy wiedza, ze perypetiom jak na razie nie ma końca. i sama nie wiem, czy bardziej dziwię się wszystkiemu podczas wizyt w polsce czy tutaj. ale pewnie raczej podczas wizyt w polsce. czyli wychodzi na to, że oczywistsze wydaje mi się to co tutaj, a nie tam.

przyznaję, że wkurwia mnie niemożebnie postawa, z która się często spotykam w starym kraju, z cyklu "amerykanie to grubasy i idioci". na tej zasadzie można by rzec, ze polacy to katolicy, alkoholicy, którzy biją swoje żony... również zawsze tłumaczę podczas moich wizyt w ojczyźnie, że hameryka bynajmniej nie jest krajem mlekiem i miodem płynącą (każdy kto tu mieszka potwierdzi) i że american dream dogorywa, ostatnimi czasy dość szybko. ale też jestem przekonana, że żyje tu się mimo wszystko łatwiej, nawet przy obecnym kryzysie i bezrobociu. i mimo, że wiadomo, absurdów i nielogiczności dnia codziennego jest masa, w porównaniu z nielogicznościami i niewygodami życia w PL ameryka cały czas wygrywa. po tym, jak moja matka zginęła pod kołami samochodu, który potrącił ja na pasach jadąc 90 km/h w strefie 50 km/h, sprawca dostał tylko zawiasy, grzywnę i zakaz prowadzenia, a gliniarz na komisariacie powiedział mi "pani, wszyscy tak jeżdżą, nic się nie da zrobić, na tej ulicy były już dwa wypadki śmiertelne", zdałam sobie sprawę, że ja do polski już nigdy nie wrócę. coś we mnie pękło, jeśli chodzi o mój szacunek do ojczyzny. zapewne moje fundamentalne pojęcie funkcjonalnego społeczeństwa i norm mija się z tym, co tam zastałam. ale wiadomo, nigdy nie mów nigdy.

w kwestii bilansu zysków i strat. główną stratą jest niestety kontakt z rodzina. skajpy, wideokonferencje czy latanie z wizyta raz do roku na tydzień niestety nie wystarcza. kontakty słabną i koniec, taka jest naturalna kolej rzeczy. nie da się trwale podtrzymywać więzi na taką odległość i z tak minimalną inwestycją czasową. z zysków to wierzę mocno w mądrość "podróże kształcą" i moim zdaniem każda nowo zdobyta perspektywa jest tylko i wyłącznie na plus. poza tym na ameryce psy można wieszać w nieskończoność, ale nikt mi nie powie, ze nie jest to kraj gdzie każdy znajdzie sobie miejsce, bez względu na kolor, wyznanie, narodowość czy orientacje seksualna. przy odrobinie szczęścia i pracowitości osiągnie pewnie jakiś tam sukces, cokolwiek ten sukces oznacza dla tej osoby. i w sumie z tych cały czas otwartych drzwi mojego nowego domu jestem bardzo dumna.

suma sumarum you lose some you win some. decyzje i wybory, wybory i decyzje. jak se poscielesz tak się wyśpisz.




Sunday, July 26, 2009

there is no such thing as too much of a good thing

co roku sie zarzekam, ze imienin nie obchodze. wychodzi jednak na to, ze obchodza moje imieniny moi bliscy. ci zamorscy i ten tutejszy. w sumie czemu nie?







**uklony i usciski dla znanych i nie-znanych mi ann

Thursday, July 23, 2009

yo te quiero, felippe

jesli chodzi o wyjazdy, to dla mnie impreza zaczyna sie mniej wiecej miesiac przed, kiedy to zaczynam kompletowac niezbedne gadzety.

wreszcie na przyklad kupilam spodnie, ktore namierzalam od jakiegosc czasu, ale jakos brakowalo okazji - chodzi o "convertible pants". sztuka, ktora konkretnie zakupilam jest wypasiona, bo robia sie z niej nie dwie, a trzy rozne dlugosci, plus jest szybkoschnaca,nieprzemakalna i generalnie w 2 sekundy mozna z nich zrobic spadochron/ maske do nurkowania/tobogan. w kazdym razie mysle, ze spodnie jak znalazl na dzungle, bloto i deszcz. gdyz jak hubby stierdzil refleksyjnie "they don't call rain forest "RAIN forest" for nothing"

co jeszcze. koniecznie przynajmniej dwa przewodniki, mape i rozmowki. znajac hubbego, to dorzuci jeszcze kompas i dwie latarki.



z tymi rozmowkami sa niezle jaja. moze wrocimy jako swingersi.



no i rzecz jasna trzeba sie chronic przed komarami. ze zdjecia za bardzo nie widac, ale zakupilam specyfik o nazwie "jungle juice". mam wielka nadzieje, ze ten DEET 100% nie zdeformuje mi twarzy badz nie wyrosnie mi trzecia reka.



czy deet jest kompatybilny z maksyma "pura vida"?

Monday, July 20, 2009

over my dead body

wczoraj dowiedzielismy sie, ze babcia meza zamieszka w domu opieki, tzw. assisted living. maz ma 2 babcie. jedna ma 100,5 lat, bardzo zaawansowanego alzheimera i w takim domu mieszka od dobrych kilku lat. jest to dom prywatny czyli o wysokim standardzie, na dodatek jewish, wiec teoretycznie wypas, wszytkie potrzeby, zarowno fizyczne jak i duchowe ma zapewnione. druga babcia ma 89 lata. mieszka sama, bo pochowala dwoch mezow, w tym samym mieszkaniu na queens od ponad 50 lat. jeden syn w texasie (na emeryturze, czyli moj tesc) a drugi w new jersey (wdowiec a potem rozwodnik, nie ma dzieci i mieszka sam, ma dom). sprawa dla mnie bardzo ciezka do przetrawienia. bo ta babcia nie sadze, zeby chciala tam sie przeprowadzac. ba, wiem, ze proponowali jej to od dawna, ale zawsze sie zapierala i kategorycznie odmawiala. na dzien dzisiejszy 89 letnia kobieta - wiadomo, sama raczej nie powinna juz mieszkac. i slabsza jest, i pamiec troche zawodzi, choc nie sadze, ze jest to choroba. mysle, ze to normalne, na starosc czlowiek coraz wiecej zapomina. ale do konce nie wiem. w kazdym razie powaznie sie boje, ze ten dom opieki bedzie poczatkiem jej konca. szkoda, bo kobieta na prawde niesamowita, oczarowala cala moja rodzine na naszym weselu, masa ciepla, poczucia humoru, wspanialy i dobry czlowiek. i mnie mecza mysli, co jest OK, co nie OK, co kwestia kultury a co egoizmu. bo w polsce raczej nikt nikogo nie oddaje do domu opieki. raz - z tego co sie orientuje, dom opieki jest isntytucja dla osob samotnych/niechcianych. dwa - standard jest niski i nie ma instytucji prywatnych domow (a jesli sa, to jest to wzglednie nowe). ja bym w zyciu mojego ojca nie oddala samego do takiego domu, ani w polsce ani w stanach, nawet jesli by byl o standardzie ritz carlton. zarowno tesc jak i jego brat maja warunki mieszkalne (tesciowie mieszkaja sami n 2500sq ft, brat nie wiem) jak i finansowe. wiec co - kwestia kulturowa? kwestia wygodnictwa? a moze po prostu nie wiem, i powinnam sie zamknac, bo nie mi oceniac. fakt, gdybym ja miala zamieszkac z moja tesciowa (w analogicznym przypadku) to nie wiem, czy bym sie zgodzila. ale tez pewnie by i mnie sumienie zzarlo... chociaz moze moi tesciowie uwazaja, ze to normalne i sa przygotowani, ze ich dzieci tez ich wysla do takiego domu, kiedy nadejdzia ta chwila, i ze nie ma w tym nic zlego.

w sobote wreszcie obejrzelismy gran torino eastwooda i tam jest taka scena, kiedy jego syn i synowa glownego bohatera probuja go namowic, zeby sie przeprowadzil wlasnie do takiego domu, i clint wpada w furie i wyrzuca ich z domu. i widz w pelni empatyzuje z clintem i wie, ze petla starosci zaciska sie na jego szyi i ze on bez walki sie nie podda. film ogolnie taki se, ale scena bardzo fajna.

Friday, July 17, 2009

pink is the new black

wczoraj zostalismy powiadomieni o mandatory pay cuts w calej firmie. w kontekscie "a pay cut sure beats a pink slip". no tak. no shit. oraz firma wystawila wczoraj na naszym campusie 600~700 pink slips. co jeszcze... jako ze mam wrodzone inklinacje do bycia pesymistyczna drama queen, ostatnimi czasy glowa mi sie kreci dookola wlasnej osi, tak jestem zakrecona... ale postanowilam dzis skupic sie na simple life i chyba zanabede nowe hobby w postaci canning czyli po naszemu wekowanie. ktos ma jakies zlote rady? co warto wekowac? i co z tymi ogorkami na malosolne? kiedy wreszcie pojawia sie w sklepach?

Thursday, July 16, 2009

Summertime, time, time, the living's easy...


nadeszła moja ulubiona pora roku


Sunday, July 12, 2009

mt. lassen + camp.o

mt. lassen - wulkan i najwyzszy szczyt w parku (3189 m). ostania erupcja w 1915 r. postanowilismy sie wspiac, bo podejscie, mimo ze bardzo strome (zygzak w gore od samego poczatku), bylo tylko 5. 5 mili, czyli cos ok 8km.


parking pod szlakiem na mt. lassen. sniegu masa.


poczatek a ja juz mam dosc


scianka troche stroma


widoki




ta para wspiela sie na szczy z nartami i butami, a potem zjechali na sam dol. mieli pod 60-tke tak na oko. szacun.


wierzcholek


na samej gorze z kraterem za nami oraz mt. shasta


zblizenie kratertu + mt. shasta


widoki


camp o. - sniadanie miszczow


camp o. - c'mon baby light my fire




w sumie tak sie podjaralismy tym ostatnim wyajzdem, ze chyba pojedziemy jeszcze do yosemitee za 3 tygodnie (chyba, ze robota hubbego nie pozwoli, bo ma jakas tam software realease). fajne sa takie wyjazdy. czlowiek czuje, ze zyje.

Friday, July 10, 2009

to hell and back

Lassen Volcanic National Park: Bumpass Hell

















Wednesday, July 8, 2009

montana de oro + SLO


camp o & w



w dole nasz namiot


troche mi sie kojarzyly to gorki z naszymi polskimi beskidami (tyle, ze ocean troche nie pasowal do tej analogii), a konkretnie pewna wyprawa sprzed 17 lat do beskidu wschodniego :-) nostalgia mnie dopadla na moment.




















najmlodszy uczestnik wyprawy. w rekawicach do rabanie drzewa. niewiele mam do czynienia z dziecmi, tak wiec ten 4-latek niezmiernie mnie zaskakiwal. np. potrafi wyliczyc wszystkie planety ukladu slonecznego PO KOLEI. jego ulubiony wyraz to "sputnik". dodaje, liczy do 20. acha, iphonami rodzicow posluguje sie lepiej niz ja oraz wie juz jak sie dostac do itunes "app store". kosmos.



przepiekna misja w SLO czyli san luis obispo. SLO jest bardzo cool i przypomina mi troche austin swoja atmosfera. laid back, cool i generalnie slo...


ogrody misji.







gum alley w SLO. ta.... uliczka oblepiona wyzutymi gumami.bardzo sie staralam nie dotykac sciany zadna powierzchnia ciala. a najmlodszy uczestmik wyprawy byl pod wielkim wrazeniem.