Sunday, November 22, 2009

honey i'm home

nie pisze bo autentycznie nie mam czasu. nie mam czasu dla siebie . nie mam czasu myslec, jesc, spac. w robocie rzucili mi kolejna marchew wiec milo no ale teraz to juz sie nie krepuja z zylowaniem pracownika. a od tygodnia robimy remont. potwierdzam - 15 listopada przejelismy pelna kontrole nad naszym domem. zaczelismy szukac mniej wiecej tuz po upadku lehman brothers a skonczylismy po oficjalnym zakonczeniu (ta...) recesji. wiec wiecie, dzialo sie, bylo HISTORYCZNIE. pierwsze miesiace to blade przerazone twarze agentow bo ceny generalnie lecialy w dol z dnia na dzien i NIKT nie wiedzial co przyszlosc przyniesie a potem mniej wiecej od marca wszyscy zgodnie stwierdzili "it's time to buy" wiec sie zrobilo potwornie ciasno w naszym przedziale cenowym i generalnie co fajniejsze domy byly rozdrapywane w 5 sekund. norma stal sie taki scenariusz: dom wystawiany na rynek w czwartek, przyjmowanie ofert do poniedzialku (!), winner takes it all i koniec. szukanie domu stalo sie nasza obsesja, nie powiem. nawet wykupilismy subskrypcje na "foreclosure radar", gdzie mozesz obserwowac sasiadow jak przestajac placic hipoteki i banki zaciskaja lapy na ich gardlach. bo wszystko jest public record. wiec wiem np. ile sasiad dwie ulice dalej wisi bankowi, od ilu miesiecy nie splaca. kosmos. ale wracajac do obsesji. obejrzelismy moze ze 100 domow, zlozylismy z 5 ofert w sumie, w miedzyczasie zaroilo sie od inwestorow z CASHEM i generalnie bylo niewesolo. skladalismy odeferte na jeden dom poczym przyszedl gosciu i rzucil na stol $450 tys gotowka. jasne.

generalnie to co opisuje ma miejsce pewnie w niewielu miejscach, ale kalifornia a w szczegolnosci tu gdzie mieszkam jest rynkiem bardzo specyficznym. bo pomimo, ze masa ludzi potracila prace (sillicon valley niestety przoduje w tych statystykach), to wiecie. kalifornia nadal jest chyba i o dziwo golden state. ocean pozostaje oceanem. sillicon valley przez jakis czas jeszcze pewnie bedzie sie krecic, zanim wystko przeniesie sie do bangalore, india. i nadal jest tu mnostwo ludzi z ogromna kasa.

poczym znalezlismy ten dom. short sale. bylo w sumie piec ofert i jakims cudem nasza byla najwyzsza, co nas zszokowalo. normalnie short sale trwa miesiacami a tu prosz. nawet nie zdazylismy dobrze pomyslec a stalismy sie wlascicielami. na poczatku landlordami, bo poprzednia wlascicielka miala wczesniejsza umowe ze swoim bankiem, ze zostaje do 15 listopada. a w miedzyczasie bank zazadal finalizacji transakcji 30 pazdziernika. wiec tak troche na krzywy ryj, bo pomimo podpisania umow wszelakich gwarancji nie bylo, ze tego 15 listopada kobieta nie zaprze sie nogami i nie bedzie trzeba dzwonic po szeryfa. no ale sie nie zaparla. one step forward.

no to teraz remontujemy. remont wiadomo - zawsze sie pokomplikuje, wiec ten tez juz sie skomplikowal. dom ma wieksze problemy, niz na poczatku myslelismy. miejmy nadzieje, ze problemy rozwiazywalne. trzymajcie kciuki i stej tuned.

Sunday, November 15, 2009

Wednesday, November 11, 2009

don't be mean go green

kazdy raj ma swoja ciemna strone, nawet na kostaryce. no bo tak. z jednej strony oszalamiajace, bezludne plaze. a z drugiej strony - plaze ze zwalami smieci. jakby przyjechala ciezarowka z wysypiska i oproznila kilka ton plastikowych butelek, plastikowych fiolek po lekarstwach, plastikowych japonek, plastikowych szczotek na zeby. wspolnym mianownikiem byl zdecydowanie plastik.


byly takie miejsca, ze doslownie brodzilo sie w tych smieciach.

mowiac szczerze bylam w lekkim szoku. po zaciagnieciu jezyka u miejscowych oraz potwierdzenia moich odkryc u napotkanych amerykanskich ekspatriatow wyszlo na to, ze te smieci podrozuja kilkadziesiat kilometrow, jak nie kilkaset z glebi ladu naprzeciwko (bo my bylismy na czubku polwyspu). kostarykanczycy w san jose, najwiekszej metropolii, wyrzucaja smieci na ulice. jak pada deszcz smieci splywaja do rzeki, rzeka do morza, a prady morskie transportuja je na niektore plaze tego wlasnie polwyspu. a o miejscu gdzie smieci laduja decyduja prady. kosmos. jak plynelismy promem, to widzielismy sznurki smieci ciagnace sie kilometrami.

co ciekawe, kostaryki nie wydaje sie krajem brudnym czy zasmieconym. defakto - reklamuje sie jako stolica eko-turystyki.

po tych wakacjach ani razu nie kupilam wody w plastikowej butelce (wode zabieram z domu ze soba w butelce klean kanteen) a kazdy najmniejszy kawalek plastiku wyrzucam do recyclingu. nagle kupowanie takiego np. zelu pod prysznic w formie bulk (czyli idziesz do sklepu ze swoja wlasna butelka i napelniasz) nabralo namacalnego sensu. aczkolwiek przyszlosc naszej planety widze cienko, bardzo cienko. nie wiem, czy fakt, ze nie uzyle 20 plastikowych butelek w skali roku cos zmieni. choc mozna by rzec, ze jesli sto milionow ludzi nie uzyje tych 20 butelek w skali roku, nagle mamy 200 milionow butelek nie ladujacych na takich plazach.

Thursday, November 5, 2009

we like it BIG

kilka miesięcy temu amerykanie dostali od rządu a właściwie od podatników, czyli pana-pani-spoleczeństwa, w ramach słynnego bailoutu, program o wdziecznej nazwie "cash for clunkers". idea piękna, każdy mógł wymienić swojego starego SUV'a albo pickupa żłopiącego beznynę na mniejszy i ekonomiczniejszy samochód i dostać od podatników $4 tys (kiedy to normalnie taki grat byłby np. wart 1/4 tego). czyli i wilk syty i owca cała. ameryka uniezależnia się od arabskiej ropy, niedźwiedzie polarne w troche wolniejszym tempie podtapiają się na icebergach, nieekonomiczne graty idą na złom, a obywatel dostaje 4 tysiaki jeśli kupi nowy EKONOMICZNY samochód. była cała lista tych, ktore sie kwalifikowały jako ekonomiczne.

i co prosz państwa. okazuje się, że nastąpiło masę przekrętów i generalnie w duże mierze SUV-junkies wymienili swoje stare "clunkers" na nowe "clunkers", tak samo żłopiące ropę. najbardziej mnie rozśmieszyła ta statystyka: "In at least 15 deals in nine states, owners of large pickups cashed in old trucks for between $3,500 and $4,500 toward new Hummer H3 SUVs that got only 16 mpg." HUMMERY??? wtf?

wiecej TU

Tuesday, November 3, 2009

rants and raves

oficjalnie czas nazwac rzeczy po imieniu. writer's block at its finest. co jakis czas przelewa mi sie mysl przez czaszke z cyklu "o, ciekawe, moze material na blogusia" i na tym sie niestety konczy. zyje w antycypacji na season's finale mad men (i nadal uwazam, ze Don Draper jest super hot, mimo, ze skurwiel i scierwo jakich malo). a reszta to nuda, finalizujemy kwestie domowe, jak juz sie sfinalizuja permanentnie w postaci pozbycia sie lokatorki to oglosze swiatu. o, byl haloween, ktory spedzilam w seksi dresie na kanapie, podczas ktorego to policja patrolowala z helikoptera santa cruz (co zagluszalo nam odbior ti-vi). bo my tu mamy prawdziwe gang wars, ktore podczas halloween materailizuje sie w postaci zadzgania kogos przypadkowego nozem. klasyk. czy poza kalifornia tez gangi meksykanskie (sorry jesli un-PC, ale nazwijmu rzeczy po imieniu) wyzynaja sie nawzajem? bo w SC owe gangi penetruja wszytsko, nawet niestety nasza sasiedzka high school.

Sunday, November 1, 2009

H O M E