Friday, October 31, 2008

norma

2 lata temu na przejściu dla pieszych, pod kołami samochodu zginęła moja matka. według szacowań policji facet jechał z prędkością ok 90 km/h (dozwolona prędkość była 45 km/h), a moja matka spiesząc się na tramwaj wbiegła na pasy. na policji powiedziano nam, że był to kolejny śmiertelny wypadek na tym odcinku ulicy, ale na ustawienie świateł w tym miejscu nie ma szans. sprawca dostał zawiasy, 3000 PLN grzywny i zabrano mu prawo jazdy.

ukochana ciocio-babcia mojej przyjaciółki wyszła z domu na wielkanoc kilka lat temu i nie wróciła. została potrącona na pasach, zmarła.

pewien bliski bliskiej mi osoby potrącił pieszego. pieszy przeżył, a potem z tego co pamiętam to pozwał.

dziś w mojej rodzinie ktoś potrącił pieszego. facet był ponoć kompletnie pijany i "tylko" złamał rękę. przyjechała policja, spisała raport, klienta zawieziono na izbę wytrzeźwień. więcej nie wiem. być może faktycznie centralnie wlazł pod koła, ale nie bardzo wyobrażam sobie jak.

i tu mnie nurtuje. czemu w polsce wypadki samochodowe są normą.
tzn wiem czemu, doskonale wiem, bo widzę jak ludzie jeżdżą. oraz wiem, polscy kierowcy są nietykalni. NIETYKALNI. nawet gdy jest udowodniona wina. ale czemu ludzie jeżdżą jak nienormalni i czemu jest to zawsze wina pieszego. skąd to się w ludziach bierze???? skąd ta arogancja??? brak instynktów samozachowawczych???? autoagresja?

"Tym, co „wyróżnia" nas w sposób szczególny, jest drastycznie wysokie zagrożenie pieszych, którzy stanowią 40 proc. ofiar wypadków drogowych (w krajach Unii Europejskiej odsetek ten wynosi 15 proc.). W polskich miastach aż 60 proc. wypadków to potrącenia pieszych. Pod tym względem stanowimy ewenement na skalę światową. Statystyczne zagrożenie polskiego uczestnika ruchu drogowego jest dziś trzykrotnie większe niż w przypadku Brytyjczyka, Szweda czy Holendra.

Cudzoziemcy, którzy mieli wątpliwą „przyjemność" podróżowania po polskich drogach, mówią o nich, że to „pola śmierci".

Eksperci są zgodni, że podstawową przyczyną kolizji drogowych w Polsce jest nadmierna prędkość (prawie 30 proc. wypadków). Z tego powodu policja karze mandatami corocznie ponad 900 tyś. kierowców. To oczywiście oficjalne statystyki - można się jedynie domyślać, że liczba osób, które uniknęły odpowiedzialności („dogadując"się z radarowcami), jest wielokrotnie większa."


*** jeszcze update, bo przypomniało mi się. jakiś czas temu była głośna sprawa, 3 polskich turystów zabiło w tatrach misia. była sprawa w sądzie, media, dostali wyrok więzienia. i wtedy pomyślałam: polskie prawo ceni życie misia tatrzańskiego wyżej, niż życie mojej matki. jej zabójca praktycznie został rozgrzeszony w sądzie, mimo że zabił kobietę na pasach, przekraczjąc dozwoloną prędkość DWUKROTNIE. ja wiem, że misie są pod ochroną. natomiast ewidentnie ludzie w polsce nie są pod ochroną. nie rozumiem i mówiąc szczerze nie chcę rozumieć ani racjonalizować. jest to złe.

Thursday, October 30, 2008

bloody hell

czuję się jakby przejechał po mnie czołg, praca mnie kiedyś wykończy. ja się nie nadaję. są dni kiedy scenariusz bycia kurą domową, czy jak tu sie dyplomatycznie mówi homemaker, wydaje się bardzo ale to bardzo atrakcyjny. chyba napiszę petycję do hubbego i do tych, co powodują, że kasa rośnie na drzewach.

jutro niestety halloween, niestety bo nie mam w ogóle nastroju na przebierane imprezy, ale zaprosili nas dobrzy znajomi a ja z kolei wydałam wojnę swojej nietowarzyskości (wojna ta trwa od dawna, efekty są jak na razie mieszane, ale liczy się chyba tzw. effort), więc jakby nie mam wyboru. koleżanka miłosiernie pożyczyła kostium, więc chociaż nie muszę przebijać się przez dzikie tłumy w halloween store.

oraz w ramach wątku british invasion w weekend wchodzi na ekrany nowy guy ritchie: rocknrolla. stej tund.

Tuesday, October 28, 2008

the word

w programie colbert report jest zawsze segment o tytule "the word" . takie słowo na dziś. tak więc słowo na dziś, a właściwie dwa słowa, to: "budget cuts"" oraz "hiring freeze". nikt nic nie wie, tzn. szaraki na razie nic nie wiedzą, poza tym że są. cięcia budżetowe. oraz hiring freeze. spekulacje buzują, koleżanka ma migrenę.

Monday, October 27, 2008

british invasion

czasami tak mnie najdzie, że oglądam filmy gatunkami czy szeroko pojętymi kategoriami (w takich sytuacjach netflix jest po prostu niezawodne). takie mam małe OCD filmowe. hubby z reguły nie protestuje, jeśli filmy są znośne w jego mniemaniu. w ten weekend przerabialiśmy brytyjskie filmy gangsterskie: bardzo dobry i zakręcony the bank job oraz jeszcze lepszy i równie zakręcony layer cake, z moim idolem i bogiem, danielem craigiem (prawda jest taka, że skrycie przygotowuję się do najnowszego bonda). następne w kolejce lock, stock and two smoking barrels (tak, wiem że stary i że jestem pewnie ostatnią osobą, która nie widziała tego filmu). szukam dalszych kandydatów do kolejki, tematyka luźno brytyjsko-gangsterska/heist.

Saturday, October 25, 2008

property virgins

jest na którymś z progamów kablówki taki program "property virgins", program reality rzecz jasna. pierwszorazowi nabywcy domu szukają lokum i doświadczony real estate agent udziela im całą masę cennych rad i wskazówek. no więc takie property virgins to my i w ten weekend dokonaliśmy wlaśnie inicjacji. na początek postanowiliśmy szukać lokalnie w santa cruz. luzik. jedno mieszkanie za 430 tysiaków rzut kamieniem od naszgo domu, wyszliśmy załamani bo klaustofobiczne, ciemne, niski sufit, zero praktycznie living roomu i mimo że nówka po remoncie gruntownym to deprecha totalna. 900 sq f = circa 80m2. jutro na oglądanie mamy umówione dwa mieszkania, też rzut kamieniem od nas, jedno 330 tysiaków a drugie taniocha, zaledwie 310 (tysiaków rzecz jasna). pewnie se strzelimy w łeb jak je zobaczymy, spodziewam się mówiąc szczerze niewiele...no ale nie zrażamy się, czasu mamy w bród i bedziemy zataczać coraz w większe koło...

z rozrywek mniej stresujących byliśmy dziś lokalnym na farmers market, taki gloryfikowany targ, z farmerami hipisami sprzedającymi organiczne warzywa i owoce. piękne słońce i upał, stoiska uginały sie pod jesienną ofertą okolicznych farmerów, masa kupujących, hipisi i hipisi wannabes oraz my.

a teraz przyszła mgła - taka, że wracając z mojego wieczornego marszu wracałam do domu niemalże po omacku. idealna pogoda halloweenowa.

Thursday, October 23, 2008

I got to get away Feel I got to get away Oh oh oh yeah


pierdolę recesję, znaleźliśmy i-de-al-ny domek w tahoe, nad samym jeziorem. domek wolnostojący, nie jakieś tam condo w molochu, kominek, "dogs are welcome", oraz, tadam: hot tub, wielkie jacuzzi DWUOSOBOWE. tak więc przez 4 dni będziemy uskuteczniać naszą wersję dziękczynienia, czyli obgryzać nogi indycze w owym jacuzzi na przemian z rąbaniem drwa (ulubiona rozrywka hubbiego) tudzież maseczką z butternutsquasha na ryju (moi), zapijając wódką z cranberry. nie wiem czy to rozsądne podejście, może powinniśmy zacisnąć pasa i posypać głowę popiołem bo recesja, nasi znajomi zrezygnowali z corocznych wakacji grudniowych na hawajach BO RECESJA. nie wiem, nie mam opinii w tym temacie mówiąc szczerze. natomiast swieżo upieczony podwójny tatuś kolega bartas zapowiedział, że jak kryzys, to ani chybi nastąpi wyż demograficzny, więc może coś dobrego z tego wszystkiego będzie?

Tuesday, October 21, 2008

Your head will collapse, But there's nothing in it, And youll ask yourself, Where is my mind ***


jakiś czas temu szwagierka-nujorkerka zarzuciła pół-żaretm: “ania, you lost your edge”. rozmawiałyśmy bodajże o filmach. szwagierka jest bardzo aktywna kulturowo, koncerty, art openings, spejalne pokazy filmowe, after-parties i w ogóle. ja też tak kiedyś miałam co nie. film był moją wielką pasją. chodziłam do kina SAMA. może nie na jakieś totalnie eksperymentalne ekstremy, ale chodziłam nawet czasami po kilka razy w tygodniu, kino niezależne kochałam. pod tym względem NY był ideałem, mekką, rajem. a teraz co? kupa. jedyne na co mam energię to maraton dvd „30 Rock” (boski btw). czuję się wyzuta i wyżuta inetelekualnie jak nigdy. najlepsze jest to, że nie ma na to jakiś specjalnych powodów, typu wyjący bachor czy ultra-wymagająca praca. OK, po śmierci mojej matki przez rok oglądalismy tylko i wyłącznie komedie (a w szczególności po tym jak na filmie „Pan’s Labyrinth” dostałam ataku płaczu jak nigdy przedtem) oraz hubby monitorował wszytsko przez pryzmat czy: a) ktoś umiera , b) czy pokazują wypadki samochodowe. ale ta era minęła już na dobre chyba więc teoretycznie chyba mogłabym zacząć uaktywniać mój mózg od nowa. bo marazm mnie zeżre do końca i tak jak teraz mi się wydaje, że nie mam inetelektualnie NIC wspólnego z anią k. z roku powiedzmy 2003, to co będzie później?


***pixies rzecz jasna. ukłon dla dixies za przypomnienie mi.



Monday, October 20, 2008

Saturday, October 18, 2008

slice of paradise

ok 3km od naszego domu jest taki fajny park, do którego co roku zlatują się motyle monarch buttefly (nie znam polskiej nazwy). nie że kilka motyli, tylko dosłownie masy, setki, tysiące. i te motyle pasą sie na drzewach eukaliptusa, wygląda to niesamowicie, bo dosłownie oblepiają gałęzie i latają chmurami wokół drzew. i ponoć właśnie motyle znów przyleciały, tydzień temu była inauguracja sezonu, więc chyba się przejdę, może uda mi się zrobić kilka fajnych zdjęć.



*zdjęcie znalazłam w sieci na blogu gregable.com

Friday, October 17, 2008

bailout this, bailout that

w sumie to dość stare wieści, ale mi się przypomniało, bo rano w ramach mojego ewidentnego uzależnienia od codziennej dawki nerwów słuchałam w NPR audycji na temat budżetu kalifornijskiego, a raczej na temat jego braku i reperkusji. okazuje się bowiem, że teraz nagle wszyscy potrzebują na gwałt bejlałtów, nie tylko rekiny wallstretowe, ale też stan CA. no ale co tam nędzne 7 mld USD w porónaniu z 700 mld, czy 25 mld USD, które cichaczem otrzymały Ford i GM.

Thursday, October 16, 2008

dia de los muertos


aż mi się nie chce wierzyć, że nikt nie czytał misia paddingtona. czyżbym była ewenementem? fakt faktem, że moja matka była zagorzałą anglofilką (poza byciem umiarkowanie zagorzałą żydo-filką) i zapewne jej marzeniem było wysłanie mnie do jakiejś prestżowej boarding school w szkocji, gdzie ja przechadzałabym się po parku w tweedowym płaszczu, białych podkolanówkach, z tomikiem poezji edtith wharton w ręku, a my widywałybyśmy się w weekendy,
udając się w podskokach na gorącą czekoladę bądź hot cider. z braku laku być może rekompensowała misiem paddingtonem?

anywho. zrobiło się już trochę tweedowo, thanksgiving za pasem i szukam jakiegoś PRZYSTĘPNEGO cenowo domku/cabin/condo w okolicach taho/high sierra/ yosemite bądź kings canyon. jakby co to proszę o cynk.

zbliża sie też haloween i jestem w procesie ponownego oswajania tego miłego dnia, dostaliśmy bowiem zaprosznie na imprezę. moje pierwsze lata w tym kraju, w nujorku, no cóż -- najlepsze imprezy że tak powiem życia, a halloweeny w szczególności. kultu święta zmarłych z domu nie wyniosłam, moja matka unikała cmentarzy, bo "powodowały u niej depresję". w sumie się nie dziwię. z kolei ojciec co roku odbywał pielgrzymki na grób swojego ojca, czasami się na nie załapywałam a czasmi nie. potem hameryka, haloween i tak właśnie zleciało. potem w 2006 zginęła moja matka i mówiąc szczerze przez ostanie dwa lata haloween stały się dla mnie (o ironio) znów świętem zmarłych. wszyscy na imprezę a ja miałam ochote zakopać łeb w piasek, ewentualnie popiół i do imprez (jakichkolwiek) nie mogło mi być dalej. po raz pierwszy zabrakło mi tego cholernego święta zmarłych, chwili na medytację i symboliczne zjednoczenie sie ze zmarłymi. choć pewnie gdybym była w polsce i miała możliwość odwiedzenie cmentarza, pewnie bym tak samo jak ona odchorowywała ten dzień i robiła wszystko, żeby na ten cmentarz nie iść.

a tytułowy dia de los muertos to dzień zmarlych w meksyku. z tego co rozumiem (bo nigdy nie byłam osobiście świadkiem), meksykanie połączyli kult zmarłych z imprezą i owszem, spędzają ten dzień na cmentarzu, ale też sie bawią i cieszą i jest to dużo lżejsze niż nasze polskie, smutne i ponure zaduszki. osobiście bardzo mi się ta idea podoba, jest taka...ludzka.

Monday, October 13, 2008

please look after this bear


o jeeezuuu!!! google uhonorował misia paddingtona (50 rocznica pierwszej edycji książki)!!!! palec pod budke kto czytał lub komu czytano misia paddingtona! nawet ostatnio zgadałam się z hubbym, bo nasze lektury dzieciństwa dość mocno się różnią (dr seuss? hę? ptasio radio może?) - a tu prosz. oboje znamy i lubiamy misia paddingtona. i jak tu nie kochać googla ja się pytam?


can't resist






***sorry, kolega mi przysłał, nie mogłam się oprzeć.

Sunday, October 12, 2008

ząb zupa zębowa

jednym z wielu niezaprzeczalnych plusów północno-kalifornijskiej jesieni (poza tymi oczywistymi, jak brak mgły i słońce do bólu) jest pojawienie się mojego sezonowego narkotyku, butternut squash. no dobra, również cieszą oko i podniebienie dynie, sweet potatoes oraz jabłka macintosh. butternut squash mogłabym jeść 24/7 i generalnie się w nim tarzać. ponoć jest o jedno z najzdrowszych warzyw, wiec podejrzewam, że gdyby do tego doszło, to grypy bym pewnie nie widziała na oczy przez dekadę. jesień inspiruje mnie również do gotowania zup (które głównie zjadam w samotności, bo hubby gardzi zupami). do bólu przerabiam ostatnio butternut squash soup, a wczoraj zrobiłam pyszną zupę kalafiorową z przepisu, który dostałam od miłego pana ze swanton berry farm. jak to mówi rachel ray (która notabene przyprawia mnie o drgawki): yum-o!

Thursday, October 9, 2008

the economist

w sieci krąży domniemana okładka economista, ponoć nieprawdziwa. czy tak czy siak - dobre.


big wave surfing

chciałoby się znaleźć jakiś dobry zastępczy temat i jasne, życie toczy się dalej, ale mam wrażenie że wszystko trochę zastygło jak w stop klatce i ludzie czekają na wybuch bomby. my również. z jednej strony aż nas palce swędzą żeby wskoczyć w obliczu kolosalnych obniżek cen nieruchomości (dotąd dla nas niedostępnych) w swój własny kawałek parkietu i dachu nad głową. podjęliśmy decyzję przeprowadzenia aktywnego rekonesansu ofert, cholera wie, może upolujemy jakąś okazję. z drugiej strony, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nadchodzi tsunami masowych zwolnień w sillicon valley. i bądź tu człowieku mądry. jedyne co, to ceny spadną pewnie jeszcze bardziej, i miejmy nadzieję, że uda nam się przy okazji nie wylecieć na bruk.

Wednesday, October 8, 2008

the meaning of life

wall street w gruzach, main street w zgliszczach a ja panie mam problem, bo siem przenieśli do innego budynku i kafeteria pracownicza siem zjebała. w starym budynku numer 17 było oszałamiająco bosko. swieża pizza z pieca, hinduskie, azjatyckie, grill, panini bar, salad bar, taco bar, hamburgery, sushi, ice cream sundaes, mięciutkie fotele i jak czeresienka na torcie, starbucks. obecnie pracuję w budynku numer 2 i do kafeterii, o zgrozo, trzeba przejść do budynku numer 3. kafeteria sama w sobie po-raż-ka. asortyment 1/4 i wszystko wydaje się dość zwiędłe. hinduskie wzięłam raz i bolał mnie brzuch przez reszte dnia. bye bye double soy lattes & frappucinos. jasne, mogłabym udawać sie na lancz do budynku numer 17, ale dojazd zająłby mi z 15 minut. i tak to. praca straciła sens.

Tuesday, October 7, 2008

debating our destiny

wczoraj na PBS poleciał bardzo ciekawy program dokumentalny jima lehrer'a o debatach prezydneckich ostatnich 20 lat. fascynujacy dokument, polecam, warto albo poszukać i nagrać na DVR, można też obejrzeć tu. swoja droga ciekawe, jak zaciekłe reklamowanie się georga dubya podczas kampanii 2000 jako washington outsider wydaje sie tak bardzo... hmm.... podobne... brzmi znajomo.... coś jak maverick? <wink wink, wink wink >

Monday, October 6, 2008

tempus fugit/everybody needs a little romance

nadeszła pierwsza rocznica naszego slubu. hubby odswieżył swoją z lekka przykurzoną zbroję rycerza na bialym koniu i uprowadził nas w niedzielę do hoteliku w half moon bay, w ktorym sie zaręczyliśmy 2 lata temu. w pokoju czekał szampan oraz 2 tuziny białych róż z karteczką "one year down, a million to go..." a potem pojechaliśmy do SF na obiad. wszystko było niespodzianką. no więc musze przyznać, że ten mój biedny mąż może nie zawsze rzuca się pierwszy do sprzątania , ale za to nadrabia (skutecznie) rycerzowaniem.



widok z okna






śniadanie z widokiem

Friday, October 3, 2008

when celebrities blog

niejaki diddy aka p.diddy aka puffy aka puff daddy (koles zmienia psedudonim co pol roku, taki prince ze swoim znakiem sie przy nim chowa) ponoc bloguje. kto nie bloguje w dzisiejszych czasach, co nie. diddy nigdy nie wzbudzal mojej sympatii, zwlaszcza uslyszawszy historie mojego meza, ktory mial z tym panem swojego czasu stycznosc zawodowa. anywho. ponizsze video diddy'ego znalazlam (rzecz jasna) na innym blogu (nie wiem, jak ludzie funkcjonowali w erze przed-blogowej) i: a). umarlam ze smiechu b). pokochalam diddiego do grobowej deski. milego ogladania.


jutro

ma padac!!! deszcz!!! po raz pierwszy od bodajze 5 miesiecy. codziennie mijam lexington reservoir , ktory mniej wiecej od czerwca jest kompletnie suchy, nie ma w nim nawet kaluzy wody. ani chybi idzie zima. czas na prawde zaczac odkurzec te plastikowe renifery.



Thursday, October 2, 2008

quote of the day

gmail lubi mi co jakis czas zapodawac "funny quote of the day". przewaznie sa one takie sobie, noic specjalnego, natomiast dzisiejszy to rzeczywiscie strzal w dziesiatke.

"Marriage is give and take. You'd better give it to her or she'll take it anyway." (Joey Adams- nie mam pojecia, kto to jest)

Wednesday, October 1, 2008

warren buffet na prezydenta

ostatnie kilka dni zarzadzam w domu "wieczory bez wiadomosci". mysle tez zeby sobie zrobic samoczynny zakaz NPR, bo dwie godzinny dziennie wiadomosci, ktorymi swiat jest raczony ostatnimi tygodniami, to zakrawa na murder porn. na dodatek jutro debata VP ze szmata naczelna w roli glownej, ktorej NIE bede ogladac, bo mi na prawde szkoda nerwow (albo jak niektorzy mowia, szkoda nerw). wystarczylo mi kilka klipow z wywiadu z katie couric, zeby stracic apetyt na reszte dnia (co pewnie samo w sobie nie jest zle). kobita na prawde z choinki sie urwala, co w obecnych okolicznosciach przyrody jest zaiste tra-gicz-ne. i dlaczego, dlaczego ten cholerny kraj nie moze miec jakiegos PRZYZWOITEGO lidera? wezmy takiego warren buffeta. kiedys ogladalam z nim wywiad w TV i skromnosc oraz dostepnosc tego czlowieka mnie porazila. najbogatszy czlowiek swiata. w 2006 oddal 83% (!!!!) swojej fortuny na cele charytatywne ( a konkretnie dla fundacji Gates'ow, ktorych tez podziwiam za poswiecenie filantropi). z ciekawostek, mieszka w omaha, nebraska (przejezdzalam raz i zapewniam wszystkich, ze jest to zadupie, jakich malo) w domu, ktory nabyl 40 lat temu za 31tys dolarow. na dodatek: wizjoner. w 2003 (5 lat temu!) okreslil te cholerne derywatywy jako bron masowego razenia. teraz praktycznie dokonal bailoutu goldman sachs, rzucajac w ich strone 5 milardow, podczas jak kongres sobie politykowal. moze zamiast listow do obamy trzeba zaczac pisac listy do buffeta?