Thursday, June 25, 2009

the gift of music

wracajac dzisiaj po pracy do domu szukalam, szukalam, az znalazlam stacje radiowa, ktora grala jego najwieksze hity.



may you rest in peace, Michael. thank you for your music.


p.s. z cyklu six degrees of separation. moj maz mial pracowac przy nagrywaniu ostatniego albumu michaela (z 2001 roku). w ostatniej chwili zostal jednak oddelegowany do innego projektu- albumu solowego mick'a jaggera. w czasie, kiedy michael nagrywal w ich studio, maz wielokrotnie mial z nim stycznosc. mial tylko pozytywne rzeczy do powiedzenia na jego temat. profesjonalny, bardzo mily obyciu.

freak? owszem. geniusz? owszem.

Wednesday, June 24, 2009

inspiration perspiration

zacięłam się ostatnimi czasy i jakoś brakuje mi weny. na przyklad mogłabym napisać osobisty komentarz do toczącej się w hameryce health care debate i co myślę o pierdolonych ubezpieczalniach i ośrodkach medycyny, zilustrować zgrabnie cyframi z piętrzących się rachunków, jakie ostatnimi czasy zapychają naszą skrzynkę pocztową (nie "inbox" tylko wiecie, analogową skrzynkę, z metalu) a będące bolesną konsekwencją naszego szlajania się (prosz, piękny poznański wtyk) po lekarzach. ale za każdym razem jak się biorę, aby ten kafkowski absurd wyeksponować, ciśnienie mi skacze i se odpuszczam. albo mogłabym napisać o 3 już porażce kupna kolejnego domostwa (ostania, poniedziałkowa uplasowała nas na 5 miejscu wobec 10 ofert - we are getting better at it). ale też mi skacze ciśnienie. o, w sobotę wypełniliśmy aplikację w lokalnym schronisku zwierząt i pobawiliśmy się z jednym bardzo smutnym kundlem. strasznie mi było jej żal. po 9 latach rozwodzący się właściciele oddali ją do schroniska. nie rozumiem w ogóle i żadne próby racjonalizacji takiej decyzji jakoś nie formują mi się w logiczną całość. but who am i to judge... w każdym razie pies jest bardzo smutny i generalnie płacze w klatce. piłkę aportowała bardzo ładnie na wybiegu, grzecznie podawała łapy i siadała/kładła się na komendy. acha, i za dwa dni jedziemy na wyprawę z naszymi przyjaciółmi z NY. miało być yosemite, ale mieszczuchy stchórzyły i stanęło na montaña del oro. lepszy rydz niż nic.

Monday, June 22, 2009

party animal

nastał poniedziałek, a ja mam cały czas kaca z sobotniego wieczoru. nie da się ukryć, jestem rekordzistką w tej kategorii. niewinny wypad na hawajskie drinki zakończył się dość dramatycznie, szczegółów zaoszczędzę. dziś rano przyjęłam pozycję wertykalna po raz pierwszy od circa 30 godzin. niestety nie te lata, organizm regeneruje się ciut dłużej niż jak się było rozpasaną nastolatką. a dziś rano, sięgając do lodówki po śmietanę do kawy, niemalże straciłam przytomność na widok samotnego piwa Lagunias IPA, jedynego jakie się ostało po sobotniej libacji.

BTW - czy ktoś widział już film "hangover"? śmiem twierdzić, że zajebiście śmieszny, oraz śmiem polecić. twórcy kultowego "old school" NIE ZAWIEDLI, oj nie zawiedli. ponoć wobec niespodziewanego sukcesu, rekiny holyłódzkie pracują już nad "hangover 2". będę pierwsza na premierze. bo śmiech to zdrowie.

Tuesday, June 16, 2009

you can get it if you really want, but you must try, try and try, you'll succeed at last

natury jestem chyba osobą mało optymistyczną, do tego jeśli dodać wyssane z mlekiem polskie czarnowidztwo i narzekactwo - you get the picture. więc jeśli mój minimalistyczny optymizm pójdzie się - excuse my french - jebać, no to wiecie. może być cinko. na przykład wczoraj. fakt faktem, że prawie że pobiłam rekord jeśli chodzi o korkowy cluster-fak, bo ta-tam, dojazd do domu zajął mi dwie godziny. po godzinie z płaczem i napierdalającym kolanem (kocham bezdennie moją zdezelowaną jettę z ręczną skrzynią biegów, ale kiedy przez 2 godziny macham kolankiem i sprzęgłem, to już mniej) zadzwoniłam do męża, który kazał mi się uspokoić. po czym zaczęłam wizualizować scenę jak z teledysku REM "everybody hurts", kiedy to porzucam jettę na poboczu autostrady Southbound 880 i spacerkiem podążam w siną dal. poczym niemalże dostałam ataku paniki. poczym trafik ruszył.

ale, ale. ostatnio przypomniała mi się jedna z moich ulubionych piosenek dekadę temu. i tego staram się trzymać.


Saturday, June 13, 2009

babies are here

w czwartek udaliśmy się na nasz codzienny spacer na west cliff drive, tym razem z aparatem. generalnie na widok takich małych lewków morskich zalewa mnie fala uczuć macierzyńskich. a tak poważnie, to ten mały, samotny i wychudzony (na drugim zdjęciu) bardzo mnie zaniepokoił. nie wiem, czy czy coś z nim jest nie tak, czy po prostu jest młodszy niż reszta i w związku z tym jest chudszy. w każdym razie z googla wynika, że osobniki ponieżej mają maksymalnie 2 miesięce.











generalnie co jeszcze. przyznaję, że jestem bliska osiągnięcia masy krytycznej na kilku frontach, o których nie będę się publicznie rozpisywać. w związku z tym padła decyzja o wakacjach i dziś kupujemy bilety do kostaryki. muszę się jeszcze dowiedzieć co ze szczepieniami. był ktoś może w kostaryce i wie? z tego co doczytałam, to mus na żółtaczkę (hepatatis A) oraz kuracja na malarię. inne można sobie odpuścić (hepatatis B oraz typhoid), jak się żywi w cywilizowanych miejscach.

Tuesday, June 9, 2009

holy smokes

a sobotę wybraliśmy się na farmer's market czyli taki gloryfikowany targ, wszystko organiczne i hippie-dippie (pisalam juz o tym wczesniej chyba). oprócz tego co zwykle, czyli zielonych warzyw i owoców, zakupiliśmy też, uwaga, kapustę kwaszoną z wiadra. może w czikago to norma, ale w kalifornii bynajmniej nie. nie była to jakaś tam zwykła przaśna kapucha, tylko wiecie, z kulturami bakterii, organiczna, solą morską z sonomy, wędzonymi papryczkami jalapeno, zainspirowana czymś tam z ameryki środkowej. za niecałe 250ml wysupłaliśmy 7 dularków. śmieszne (dla mnie przynajmniej) taka elewacja kapusty kiszonej do czegoś bardzo ą-ę. a że kapucha była zajebista, to długo w lodówce nie pomieszkała. w następną sobotę chyba znów zainwestujemy.

Friday, June 5, 2009

punching bag

tradycyjna garść narzekactwa: nie ma to jak złe wiadomości na kilku frontach naraz. jedna z nich to taka, że pojawił się kupiec z keszem w łapie oraz well above asking price (kto ma w tym kraju pół miliona w gotówce się pytam??), który ma ponoć pozwolić pozostać obecnej właścicielce w charakterze wynajmu. tak więc sytuacja win-win. dla niech rzecz jasna. a z ciekawostek to pada deszcz. w kalifornii w CZERWCU. armagedon niechybnie się zbliża.

Wednesday, June 3, 2009

popped

złożyliśmy wczoraj ofertę na dom. oprócz nas jest 9 innych ofert, a że nie jest to aukcja jawna, tak więc nie wiemy, ile te inne oferty wynoszą. mamy mniej więcej pojęcie pi razy drzwi via sztuczki szpiegowskie naszego agenta nieruchomości. jak przejdziemy do drugiej rundy będzie wiadomo. tak mają się kwestie kupna domu w scenariuszu "short sale". i tyle, life goes on... (znaczy się search goes on)

Tuesday, June 2, 2009

enigma

na piętrze biurowca, na którym dane jest mi odpracowywać moja dzienną pańszczyznę, pracuje dobre kilkadziesiąt osób, z tego powiedzmy ok. 50 kobiet. są dwie damskie toalety. za każdym razem jak idę do toalety, spotykam w niej tą samą kobietę (no dobra, powiedzmy na 10 moich eskapad 8 razy ONA TAM JEST). i teraz pytanie czy: a) mamy idealnie zsynchronizowany rozkład wycieczek do toalety, b) ta kobieta jest bezdomna i tam mieszka, c) ta kobieta mnie śledzi, d) ja tą kobietę śledzę, e) walło mi na muzk. bardzo mnie to nurtuje.

Monday, June 1, 2009

Up

a'propos kwestii siku w czasie seansów filmowych, to radzę się powstrzymać w podczas oglądania nowego pixarowskiego dzieła "Up". film jest naprawdę wspaniały i warto obejrzeć każdą minutę. wzruszający i śmieszny, dla dorosłych i dla małych. czyli w sumie pixarowski standard - a w zasadzie jego apogeum. ładnie opowiedziana historia, z każdym detalem potraktowanym perfekcyjnie - zarówno wizualnie jak i dialogowo. byliśmy ze znajomymi i nasze reakcje jednomyślnie oscylowały wokół "gula w gardle", tudzież "almost cried". wiecie, grupa trzydziesto-paro latków (niektórym bliżej do czterdziestki) ocierających łzy na kreskówce... z ciekawostek to swojego czasu zwiedziłam studia pixaru w emeryville (dzielnica san francisco), po pracuje tam znajomy mojej dobrej koleżanki, a ja wówczas jeszcze myślałam, że uda mi się na tym wybrzeżu kontynuować moją karierę w produkcji tv/film. biura pixaru objawiły mi się jako raj na ziemi, było do bólu cool, pracownicy przemieszczjący się po korytarzach hulajnogami, zamiast "cubicles" bary z drinkami, gablota z oskarami i wszechobecny duch geniusza steva jobsa ;-) kolegi jakoś nie znaleźlismy tym razem w napisach, ale może przeoczyliśmy, bo wiadomo, przy każdym pixarowskim filmie pracuje średnio z tysiąc osób. ale wracjąc do "Up" - to bardzo polecam.