Thursday, April 30, 2009
pigs in space
zaraz odwożę męża na lotnisko celem odbycia podróży transkontynentalnej. normalnie krzyż i butelka purell'u na drogę. wczoraj niemalże się pokłociliśmy, albowiem stwierdziłam, że to TYLKO grypa i że na prawdę mam wystraczającą ilość zmartwień na głowie. no ale podobno jestem nieodpowiedzialna i że powinnam myć ręce co 15 minut. a już w ogóle to nie wiem co bedzie, jak mnie dopadnie grypa jak będę sama w domu przez te następne 5 dni? najprawdopodobniej zdechnę w samotności na kanapie.... tak się mój mąż o mnie martwi. na pocieszenie zaopatrzyłam się w asortyment chick flicks z sarą jesiką parker oraz tradycyjnie sex and the city (tradycyjnie, bo jak jestem sama w domu, to zawsze sobie wypożyczam, bo MOGĘ i nikt się ze mnie nie śmieje i nie komentuje, że głupie). anywho. a tak poza tym to life sucks, dom-eczek, na który mieliśmy wczoraj złożyć ofertę w naszym skromnym przedziale cenowym ma obecnie kupca na 500K, więc bye-bye, a w robocie dzieją się dziwne rzeczy i na gwałt muszę chyba sobie przypomnieć mój plan B, żeby się nie obudzić z przysłowiową ręką w nocniku. no więc sorry, świńska grypo, na mojej liście zmartwień jesteś na samym dole .
Sunday, April 26, 2009
sideways
jakiś czas temu w pobliżu naszej hacjendy pięć małych lokalnych winiarni otworzyło swoje tasting rooms, przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie surf city vintners. co więcej, te tasting rooms są obok siebie (dosłownie drzwi w drzwi). wczoraj około godziny 15.00 wpadłam na genialny pomysł, żeby się spacerkiem tam przejść i wszystkie pięć winiarni wypróbować. z pozoru genialny pomysł okazał się pomysłem iście szatańskim, bowiem po wypróbowaniu circa 30 różnych win ( w każdej polewali mniej więcej od 4 do 6 plus dokładkę, jak byli mili) spacerku powrotnego do domu już nie pamiętam. chwała bogu, że hubby ma mocną głowę i zholował mnie bezpiecznie do naszego łoża king size. powiem tylko, że łeb boli mnie do teraz. jakby ktoś kiedyś zawitał w nasze okolice, to zdecydowanie polecam Santa Cruz Mountain Vineyard oraz Pelican Ranch.
Friday, April 24, 2009
restart
pacjent w jednym kawałku i już nawet odzyskał przytomność. czyli dobrze. trochę się boję mówić, że dobrze, żeby nie zapeszyć, ale na tym etapie już chyba rzeczywiście jest po prostu dobrze.
w głowie mi się nie mieści, że można wyłączyć ludzkie serce, wymienić popsutą część, po czym je z powrotem włączyć. jak samochód niemalże.
*** bardzo dziekuję wszystkim za dobre słowa.
w głowie mi się nie mieści, że można wyłączyć ludzkie serce, wymienić popsutą część, po czym je z powrotem włączyć. jak samochód niemalże.
*** bardzo dziekuję wszystkim za dobre słowa.
Monday, April 20, 2009
...
Operacja przesunieta na srode, bo jest inny pacjent w potrzebie. Jesli ktos kiedys kontemplowal emigracje i zastanawia sie, jak to jest, mieszkanie 18 godzin lotu samolotem od domu rodziciela. W takich momentach jest chujowo. Double whammy w postaci nie tylko paralizujacego strachu, ale tez przytlaczajacego poczucia winy, ze w tym najwazniejszym momecie nie mozna potrzymac najukochanszej osoby za reke. Badzmy dobrej mysli. W koncu tyle osob zaklinajacych Boga i poznanski oddzial kardiologiczny nie moze nie zadzialac.
Saturday, April 18, 2009
expect the unexpected
moj ojciec leży w stanie przedzawałowym na intesywnej terapii. w oczekiwaniu na bajpas we wtorek.
Thursday, April 16, 2009
laitmotivy
wczoraj była niedziela, a jutro jest już piątek. nie pamiętam za cholerę, co się wydarzyło pomiędzy poniedziałkiem a dniem dzisiejszym, poza tym, że poniedziałek tradycyjnie bardzo bolał. pamiętam też codzienna szarpaninę (nie w sensie dosłownym rzecz jasna) z różnymi jednostkami pracowniczymi nacji hinduskiej. i tyle. czarna dziura.
poza vortexem poniedziałkowo- czwartkowym to niewiele. owszem, na froncie materacowym jest proges. znaleźliśmy inny, który miejmy nadzieję będzie miał więcej właściwości puchatej chmurki. akcja zwracania i zakupu nowego na dniach. chyba nawet jutro. natomiast na froncie poszukiwaniu własnego dachu nad głową - progres taki se. sprawa jest dość frustrująca. jasne, ceny spadły dość znacznie. to znaczy ze średnio miliona na banalne 700K. w naszym przedziale cenowym, czyli do 400K, czuję się czasami jakbym poszła do marshall's czy ross dress for less i tam szukała na przykład skórzanej kurtki marca jacobsa w koszu 80% off. bycie bottom feeder jest męczące, zwłaszcza jak powoli pojawia się gdzieś z tyłu głowy myśł, że szanse znalezienia czegoś co nam sie bardzo spodoba mogą być nikłe. może jesteśmy zbyt wybredni, a może mamy chore przekonanie, że za 400K powinno się mieć możliwość kupić coś SENSOWNEGO. ale do czego zmierzam. chyba złożymy pierwszą ofertę kupna. domek (a właściwie bungalow albo craftsman cottage, jak kto woli, wszechobecne w kalifornii) jest mikroskopijny co prawda, ale ważąc pros i cons i starając się być realistą wychodzi na to, że jest dość dużo tych pros. ale ponieważ jest to scenariusz short sale i kwestia dwóch (!) niespłacanych hipotek, sprawa może ciągnąć się miesiącami i nie ma gwarancji, że bank zgodzi się nieruchomość sprzedać.
minęły też już ponad 2 miesiące od śmierci nelo. codziennie przekonuję się, że ból i żałoba po śmierci psa są tak samo realne, jak po śmierci człowieka. nie ma dnia, kiedy bym o niej nie myślała, a tęsknota nie formowała guli na gardle i żołądku. akurat w tej kwestii vortex poniedziałkowo-czwartkowy pomaga, bo się nie myśli za dużo o życiu. ostatnio zaglądamy często na tą stronę. myśleliśmy, żeby zostać rodziną zastępczą dla jakiegoś potrzebującego psiaka (a psy w tej organizacji są często w desperackich sytuacjach), do czasu jego adopcji. łapię się niestety na tym, że podświadomie szukam psów, które przypominają mi nelo, więc chyba jeszcze nie ten czas. taki na przykład scooby...
poza vortexem poniedziałkowo- czwartkowym to niewiele. owszem, na froncie materacowym jest proges. znaleźliśmy inny, który miejmy nadzieję będzie miał więcej właściwości puchatej chmurki. akcja zwracania i zakupu nowego na dniach. chyba nawet jutro. natomiast na froncie poszukiwaniu własnego dachu nad głową - progres taki se. sprawa jest dość frustrująca. jasne, ceny spadły dość znacznie. to znaczy ze średnio miliona na banalne 700K. w naszym przedziale cenowym, czyli do 400K, czuję się czasami jakbym poszła do marshall's czy ross dress for less i tam szukała na przykład skórzanej kurtki marca jacobsa w koszu 80% off. bycie bottom feeder jest męczące, zwłaszcza jak powoli pojawia się gdzieś z tyłu głowy myśł, że szanse znalezienia czegoś co nam sie bardzo spodoba mogą być nikłe. może jesteśmy zbyt wybredni, a może mamy chore przekonanie, że za 400K powinno się mieć możliwość kupić coś SENSOWNEGO. ale do czego zmierzam. chyba złożymy pierwszą ofertę kupna. domek (a właściwie bungalow albo craftsman cottage, jak kto woli, wszechobecne w kalifornii) jest mikroskopijny co prawda, ale ważąc pros i cons i starając się być realistą wychodzi na to, że jest dość dużo tych pros. ale ponieważ jest to scenariusz short sale i kwestia dwóch (!) niespłacanych hipotek, sprawa może ciągnąć się miesiącami i nie ma gwarancji, że bank zgodzi się nieruchomość sprzedać.
minęły też już ponad 2 miesiące od śmierci nelo. codziennie przekonuję się, że ból i żałoba po śmierci psa są tak samo realne, jak po śmierci człowieka. nie ma dnia, kiedy bym o niej nie myślała, a tęsknota nie formowała guli na gardle i żołądku. akurat w tej kwestii vortex poniedziałkowo-czwartkowy pomaga, bo się nie myśli za dużo o życiu. ostatnio zaglądamy często na tą stronę. myśleliśmy, żeby zostać rodziną zastępczą dla jakiegoś potrzebującego psiaka (a psy w tej organizacji są często w desperackich sytuacjach), do czasu jego adopcji. łapię się niestety na tym, że podświadomie szukam psów, które przypominają mi nelo, więc chyba jeszcze nie ten czas. taki na przykład scooby...
Tuesday, April 14, 2009
celebrate the true meaning
święta święta i po świętach, a ja w całym tym ferworze zapomniałam napisać, co widziałam w target'cie. sobotnim popołudniem, przedświątecznym. a mianowicie to:
krzyż z mlecznej czekolady, wypełniony karmelem. i czy tylko mi się wydaje, że coś tu jest nie tak? i czy tylko w hameryce takie łakocie czy być może jest to trend najzwyklejszy, ogólnoświatowy?
p.s. a'propos słodyczy i dewocjonaliów, byliśmy kiedyś na takim ślubie w teksasie o zabarwieniu bardzo religijnym, i rozdawali tam miętówki o nazwie testamints. get it? mint? testament? testaMINTS?
krzyż z mlecznej czekolady, wypełniony karmelem. i czy tylko mi się wydaje, że coś tu jest nie tak? i czy tylko w hameryce takie łakocie czy być może jest to trend najzwyklejszy, ogólnoświatowy?
p.s. a'propos słodyczy i dewocjonaliów, byliśmy kiedyś na takim ślubie w teksasie o zabarwieniu bardzo religijnym, i rozdawali tam miętówki o nazwie testamints. get it? mint? testament? testaMINTS?
Monday, April 13, 2009
soemthing's rotten
ok, to NIE jest normalne i nigdy nie będzie. raz- jazda po pijaku na taką skalę. dwa - 294 wypadki w jeden długi weekend. trzy - że łamanie przepisów i patologia są CAŁY CZAS normą. cztery, a właściwie to powinno być po pierwsze - że państwo NIE chroni poszkodowanych.
Sunday, April 12, 2009
chasing my own tail
tydzień pod znakiem sajgonu plus weekend pod znakiem nie-relaksu=zło. to tyle w temacie.
a poniżej dla ciekawych nasz stół na passover. wszystkie akcesoria (niejadalne) dostaliśmy w prezencie od teściów.
kosher for passover. niedobre, ale tradycyjne. smak mniej więcej to taki winogronowy ulepek.
a poniżej dla ciekawych nasz stół na passover. wszystkie akcesoria (niejadalne) dostaliśmy w prezencie od teściów.
matzoh ball soup. my pride and joy :-)
kosher for passover. niedobre, ale tradycyjne. smak mniej więcej to taki winogronowy ulepek.
Thursday, April 9, 2009
happy passover
wczoraj rozpoczęło się święto paschy, passover po tutejszemu. hubby pracował wczoraj ultra-późno, więc niestety passover seder dinner przełożony na dziś. hubby jest in charge odnośnie gotowania (brisket!), ja tylko zrobiłam matzah ball soup. zaprosiliśmy naszych znajomych, z którymi już raz obchodziliśmy hannukah (on agnostyk, ona jewish, więc akurat się dopasowaliśmy w czwórkę). jutro z kolei passover potluck (potluck dinners, czyli zaprasza się ludzi na obiad, ale każdy musi przynieśc jedno danie, zaczynają już mnie trochę wkurzać mówiąc szczerze, sama idea jest jak najbardziej, ale jeśli jest to jedyna forma "proszonych" obiadów...) u znajomych królika (znaczy się kuzyna), których średnio znam, więc nie wiem. a dzie moja wielkanoc?? trzeba by coś wymyśleć na niedzielę, żeby było demokratycznie w naszym householdzie.
Tuesday, April 7, 2009
somewhere in the black mountain hills of dakota there lived a young boy named rocky raccoon
niewątpliwym atutem naszego wynajmowanego domku jest jego lokalizacja. 800 metrów w linii prostej do oceanu.
nasza ulica kończy się tu:
View Larger Map
niewątpliwą wadą naszego domku jest jego, można by ładnie ująć, PROWIZORYCZNOŚĆ. racoony czyli szopy pracze (oraz inne mniej przyjemne z gatunku futerkowych, np. skunksy) odwiedzają nas od zawsze. natomiast od 3 dni pod podłogą zagnieździł się chyba król wszystkich racoonów z naszej ulicy. codziennie strasznie skrobie - i to codziennie pod inną częścią domu. czasami mam wrażenie, że za chwilę w naszym living roomie wychynie z kąta łapa z pazurami. nie wiem, czy kolega kopie w górę czy w dół, ale zapewnie wkrótce się GDZIEŚ dokopie. walenie w podłogę w miejscach skąd dochodzi skrobanie pomaga. tak więc codziennie tupiemy i walimy w podłogę. nie ma to jak proste rozwiązania, prawda?
nasza ulica kończy się tu:
View Larger Map
niewątpliwą wadą naszego domku jest jego, można by ładnie ująć, PROWIZORYCZNOŚĆ. racoony czyli szopy pracze (oraz inne mniej przyjemne z gatunku futerkowych, np. skunksy) odwiedzają nas od zawsze. natomiast od 3 dni pod podłogą zagnieździł się chyba król wszystkich racoonów z naszej ulicy. codziennie strasznie skrobie - i to codziennie pod inną częścią domu. czasami mam wrażenie, że za chwilę w naszym living roomie wychynie z kąta łapa z pazurami. nie wiem, czy kolega kopie w górę czy w dół, ale zapewnie wkrótce się GDZIEŚ dokopie. walenie w podłogę w miejscach skąd dochodzi skrobanie pomaga. tak więc codziennie tupiemy i walimy w podłogę. nie ma to jak proste rozwiązania, prawda?
Monday, April 6, 2009
na co dybie w wielorybie
poniedziałek powitał mnie syndromem little miss sunshine. w sensie, że w tym filmie główna bohaterka jest takim serdelkiem i wszystkie ubrania są dla niej o rozmiar za małe. dziś rano miałam malutkiego meltdowna ,albowiem przygotowany w niedzielę outfit okazał siś być, ekhem, za mały. tak gdzieś o rozmiar. to znaczy spodnie. to znaczy zmieściłam się, ale efekt był właśnie jak w little miss sunshine. gdybym jeszcze miała jakąś sensowną wymówkę typu ciąża. ale nie mam. potem okazało się, że wszystkie inne spodnie były albo mokre albo pogniecione. jedyne co nadawało się do założenia to moje zimowe spodnie z tweedu, mimo, że lato u nas w pełni. mam nadzieję, że nikt z kolegów i koleżanek z pracy nie zauważył, że mi się pory roku pomyliły. a tak w ogóle to poniedziałek jest jedynym dniem, kiedy jeszcze mam siły jako-tako wyglądać, im bliżej piątku tym bardziej mój outfit koncepcyjnie zbliżony jest do dresu. zdecydowanie duży plus mojego biura to brak dress code i generalnie można nosić wszystko, nawet dres czy gumowe japonki (w których generalnie żyję od kwietnia do grudnia). wiecie, my kalifornijczycy jesteśmy przecież największymi luzakami na świecie. palmy, kabriolety, w prawym ręku joint, w lewym iphone. no ale w poniedziałek człowiek chce dobrze i profesjonalnie się prezentować na zebraniach i w ogóle, z nowym tygodniem nowym krokiem. to tak apropo's poniedziałku.
w weekend obejrzeliśy dwa filmy, które mnie niestety rozczarowały. w rachel getting married trochę za dużo neurozy dla samej neurozy, artystowskiej histerii no i ta kamera z ręki. w połowie filmu hubby stwierdził, że rozbolała go głowa od tej kamery. ale anne hatheway nie była zła. drugi film to outsourced. no tak głupiej komedii powielającej wszelkie możliwe stereotypy i schematy dawno nie widziałam. w sumie fajnie by było obejrzeć jakiś inteligenty film na ten temat outsorcingu i zderzenia kultur. zna ktoś?
aha, a nasz biedny wieloryb zakończył żywot na miejskim zsypie śmieci. najprzód okupował pierwszą stronę naszej wioskowej gazety przez 3 dni z rzędu, a potem go w końcu wywieźli na malowniczy zsyp śmieci przy highway 1.
w weekend obejrzeliśy dwa filmy, które mnie niestety rozczarowały. w rachel getting married trochę za dużo neurozy dla samej neurozy, artystowskiej histerii no i ta kamera z ręki. w połowie filmu hubby stwierdził, że rozbolała go głowa od tej kamery. ale anne hatheway nie była zła. drugi film to outsourced. no tak głupiej komedii powielającej wszelkie możliwe stereotypy i schematy dawno nie widziałam. w sumie fajnie by było obejrzeć jakiś inteligenty film na ten temat outsorcingu i zderzenia kultur. zna ktoś?
aha, a nasz biedny wieloryb zakończył żywot na miejskim zsypie śmieci. najprzód okupował pierwszą stronę naszej wioskowej gazety przez 3 dni z rzędu, a potem go w końcu wywieźli na malowniczy zsyp śmieci przy highway 1.
Thursday, April 2, 2009
wieloryb
santa cruz leży nad zatoką monterey, która jest federalnie chronionym National Marine Sanctuary (odpowiednik trochę parku narodowego, tyle, że morskiego) i jednym z najbardziej zróżnicowanych morskich ekosystemów na świecie. tak więc foki, lwy i wydry morskie, delfiny, wieloryby oraz rekiny generalnie prowadzą spokojny i niezakłócony żywot i jest ich generalnie cała masa. ale do czego zmierzam. wczoraj po pracy poszliśmy na spacer (yay to daylight savings time) na west cliff drive i co zobaczyliśmy. wieloryba. niestety wieloryb nie żył i był wymywany przez fale na plażę. w gazecie dziś doczytałam, że zaczęło go wymywać na plażę dużo wcześniej, i został odholowany w głąb morza, ale wieczorem prąd go z powrotem wyrzucił na brzeg. w sumie był to bardzo smutny widok. ale też i fascynujący. nigdy nie widziałam wieloryba z tak bliska.
Wednesday, April 1, 2009
łoże boleści
saga łóżkowa goes on. po zakupie nowego łóżka (ramy), pościeli, kołderki, instalacji wszystkich owych, pozbyciu się starego (defakto nowego) łóżka i materaca, dostarczeniu przez miłych panów z macy's nowego materaca POŁOŻYLIŚMY SIĘ WRESZCIE. i osz k'wa. ławka w parku to przy tym materacu to normalnie puchowe piernaty. hubby twierdzi, że zrobiły mu się siniaki. taki twardy jest ten materac. w macy's kazali nam czekać 30 dni do wymiany, i że się najprawdopodobniej PRZYZWYCZAIMY. fakt, z dnia na dzień budzę sie coraz mniej obolała, ale ideą tej całej akcji było wymarzone-idealnie-komfortowe-jak-puchata-chmurka łóżeczko. więc trochę nie bardzo. stej tuned for apdejts.
p.s. rozmiar king wymiata.
p.s. rozmiar king wymiata.
Subscribe to:
Posts (Atom)